czwartek, 8 sierpnia 2013

„OKO KANALOA”. Sir B. Angel - recenzja

Wiecie, zastanawia mnie dlaczego mówi się, że ktoś jest „głupi jak but”? But własnego intelektu nie ma, trudno więc zmierzyć poziom jego inteligencji. A jako przedmiot też wynalazkiem głupim nie jest - w końcu chroni nasze stopy. Wnoszę więc pod publiczne głosowanie, aby od dzisiaj nie używać tego związku frazeologicznego, jako że jest nieprawdziwy i krzywdzący dla butów! Kto jest za? Dziękuję. Kto jest przeciw? Dziękuję. Kto się wstrzymał? Dziękuję. Wniosek przeszedł! No dobrze, ale przyroda próżni nie lubi, więc trzeba coś wymyślić w zamian. Głupi jak….., głupi jak….. wiem!

Głupi jak książka „Oko Kanaloa”! (Wybaczcie za ten jakże merytoryczny argument wprost z osiedlowej piaskownicy… za raz będzie bardziej merytorycznie… mam nadzieję).

Zanim przejdę do mojej oceny, przewrotnie zacznę od czegoś pozytywnego. W życiu wychodzę z założenia, że z każdej sytuacji można się czegoś nowego nauczyć i coś wynieść –nawet jeśli doświadczenie będące źródłem tej wiedzy jest przykre. I ta książka też nie jest wyjątkiem od tej reguły. Chciałbym bardzo serdecznie podziękować autorce za to, czego się dowiedziałem o sobie i o świecie (i to chyba jedno z niewielu zdań tej ”recenzji”, które mimo swego wydźwięku i kontekstu nie są podszyte sarkazmem i są jak najbardziej szczere – dziękuję za każdą daną mi okazję, by stać się lepszym człowiekiem).

A czego mnie ta książka nauczyła? Jak moje życie stało się dzięki niej bogatsze? Cóż…. dowiedziałem się, że istnieją książki tak złe, że potrafią wywołać we mnie autentyczne uczucie, że cofnąłem się w rozwoju, a moje IQ skurczyło się ta bardzo, jak kurczy się pamięć polityków o złożonych obietnicach zaraz po tym, jak wygrają wybory. Jeśli chodzi o nieprzychylne recenzje, to w zasadzie jest to też niejako mój debiut, bo nawet, jeśli kiedyś pisałem już źle o jakiejś książce, to nigdy nie pomyślałbym, że w którejś mojej recenzji ilość jadu i goryczy na wirtualny cm2 papieru może być aż tak wysoki. I nawet starając się napisać coś dobrego o tej, na siłę, nic nie przychodzi mi do głowy i nie jestem po prostu w stanie tego zrobić - co też jest zupełnie nowym doświadczeniem. I w zasadzie to by było na tyle „słodzenia”. Przejdźmy do meritum. Przejdźmy niestety, bo muszę przywołać niemiłe wspomnienia….

Może problem mój z tą książką wynika z tego, że jestem za stary na tego typu „literaturę” i nie rozumiem fenomenu… jak to się …. romantic fantasy? Te współczesne harlequiny, te zmierzchy, świty i inne odcienie szarości, budujące w nastolatkach wypaczone obrazy miłości i… Boże, nawet zaczynam już prawić kazania o zdemoralizowanej młodzieży – tak, chyba 30 lat to już raczej bliżej końca niż początku i zaczynam tetryczeć.

Chociaż żeby móc powiedzieć, że nie jestem grupą docelową dla tej powieści, to powinienem chociaż w przybliżeniu móc ocenić, dla jakiej grupy ona jest. A tu „zonk”. Nie potrafię. Niby historia jest o studentach, ale jak się ją czytało, to w moim odczuciu bohaterowie mentalnie zatrzymali się na pierwszej klasie naszego gimnazjum. Załóżmy więc na moment, że docelowy odbiorca to właśnie jakieś 13-16 lat. Tyle że to założenie budzi kolejne moje wątpliwości. Albo z naszym systemem edukacji jest już tak źle, że młodzież w ww. wieku nie jest w stanie zrozumieć tekstu pisanego zdaniami bardziej rozbudowanymi niż pojedyncze (że o mefato…. meratofa…..m-e-t-a-f-o-r-a-c-h - trudny wyraz! – i innych środkach stylistycznych nie wspomnę), albo odbiorcy to jednak nawet nie gimnazjum, tylko okolice podstawówki. Prosty i infantylny język budował we mnie przekonanie o tym drugim odbiorcy bardzo długo, bo aż do strony ok. 300, czyli prawie do końca.

Chociaż miewałem wątpliwości co do mojej teorii, kiedy od czasu do czasu pojawiały się jakieś zwłoki, no ale w dobranockach już nie takie rzeczy milusińskim się puszczało, więc przymknąłem na to oko. Dopiero kiedy z wypiekami na twarzy przeczytałem opis (nawet muszę przyznać bardzo dojrzały i plastyczny – i gdyby tak pisana była ta książka w ogóle, to pewnie ocena byłaby o wiele wyższa) jak to jeden pan drugiej pani rozsunął uda i „(…) wsuwał palce tam, gdzie nie powinien”, wróciłem do pierwotnej koncepcji, że to chyba jednak trochę starszy czytelnik powinien tę książkę ewentualnie czytać. Ale to tylko moje domysły – gdyby mnie zapytano o opinię, komu ją polecić, to nie nawet świeżo po przeczytaniu nie jestem w stanie tego stwierdzić. Chociaż wiem tyle, że na pewno nie jest ona dla dzieci.

(A skoro już o dzieciach - autorka posłużyła się w opowiadaniu historii [uwaga dzieci, teraz będzie kolejne trudne słowo: sarkazm] jakże nowatorskim, nigdzie wcześniej nie wykorzystanym pomysłem: historia właściwa jest opowiadana z punktu widzenia pewnej młodej dziewczyny, ale tak naprawdę, to nie jest to historia „na żywo”, ale relacja bohaterki zapisana w tajemniczej księdze, którą dorwał 10-letni i czyta gdzieś na strychu (Bastian się w nicości przewraca!). No dobrze, dobrze – to samo w sobie nie jest czymś nagannym. Skorzystała z fajnego pomysłu, wielkie mi „halo”. Okej, ale jak do mnie dotarło, że mały dziesięciolatek właśnie sobie poczytał ten pasjonujący „pamiętnik”, w którym trup się ściele, krew się leje, a ten wspomniany wcześniej pan tę panią tentegesował, to pomyślałem sobie, że z tego Chrisa, to wyrośnie niezły …. klient poradni dla dzieci z traumą. Mam lekkie wątpliwości co do tego, czy ten pomysł był do końca przemyślany, ale rozumiem, że ten zabieg jest pewnie na potrzeby przyszłych książek).

No dobrze, załóżmy więc, że jesteś bliżej nieokreślonym wiekowo potencjalnym czytelnikiem - co „Oko” ma Ci do zaoferowania? Oto grupka stereotypowych nastolatków (przeciętnica (w ogóle jest takie słowo?), jej przyjaciele: latawica i kujon oraz ich sojusznik - tajemniczy buntownik a’la niezłe ciacho, którego bohaterka szczerze nienawidzi i oczywiście nigdy, nigdy, przenigdy się w nim nie zakocha!) wspólnie musi stawić czoła Neftydzie – tajnej organizacji, która chce zniszczyć świat. Kochają się, nienawidzą, rozwiązują problemy wieku młodzieńczego, bawią się i nagle z dnia na dzień okazuje się, że tylko oni mogą uratować świat.

Świat, który nie jest taki zwyczajny, jak nam się wydaje, bo pełen ukrywanej przed śmiertelnikami magii i stworów rodem ze świata fantasy (a przynajmniej jakiegoś alternatywnego świata fantasy, w którym elfy wysysają dusze i w ogóle ich ulubiona rozrywka polega na mordowaniu i innych patologiach - no ale tu jednak należy się „plus za odwagę” dla autorki za to, że wyszła poza schemat i stworzyła własnego „elfa”, jakże innego od tych znanych z większości książek fantasy). Historia prosta jak przepis na chleb z masłem i w zasadzie jeśli czytaliście to co napisałem w miarę uważnie, to już wiecie czego można się spodziewać - akcja, tajemnica, romans, wszystko w klimacie „Pamiętników z wakacji”. I w zasadzie banalność historii nie jest jej słabością w moich oczach czy też nie postrzegam jej za jakąś straszliwą wadę – jak ktoś chce takie rzeczy czytać, to niech ktoś je pisze. Ja sam bym pewnie lepszej książki nie napisał, to co się będę „mundrzył”.

Główny mój zarzut dotyczy tego, że ta opowieść jest ABSURDALNA i NIEDORZECZNA! A to grzech, którego nie wybaczam. Okej, niech sobie będzie prosta, naiwna i cukierkowa, ale niech nie obniża nam średniego IQ w narodzie. „Oko” jest dziurawe jak ser szwajcarski. Właściwie to nawet nie szwajcarski, tylko taki, w którym nie ma sera, a są tylko dziury. A nawet te dziury mają dziury. Wykładowcy literatury na polonistyce: sięgajcie po tę książkę na waszych zajęciach - jak będziecie chcieli wytłumaczyć koncepcję Deus ex machina, macie doskonałe narzędzie! Tu logika i rzeczywistość jest naginana do potrzeb fabuły, a cuda zdarzają się częściej niż w Biblii! Kilka przykładów, by nie być gołosłownym:

- do super tajnej organizacji możesz się zapisać PRZEZ PRZYPADEK, wchodząc na super tajne spotkanie prosto z ulicy! – nikt Cię nie sprawdzi, nie zweryfikuje twojej tożsamości i nawet nie zapyta o nazwisko – jest prościej niż z kupnem alkoholu przez nieletniego,

- musisz się dostać do Rosji - nie ma problemu - wujek ma odrzutowiec i podrzuci Was prosto do celu (bez zadawania pytań!; a inny wujek najwyraźniej pracuje w rosyjskiej obronie przeciwlotniczej, bo Was nie zestrzelą za naruszenie przestrzeni powietrznej matuszki Rosjii!),

- goni Was grupa wrogów, za chwilę Was dopadnie, zbliża się koniec!... na szczęście znajdujecie (sic!) pistolety maszynowe!,

- potrzebujesz dostać się do zamkniętego pomieszczenia, w którym będą ważyć się losy świata? - nic trudnego – po prostu poproś syna właściciela o klucz - dostaniesz! (tę sytuację próbowałem sobie wyjaśnić tym, że to akurat kobieta prosiła, a że facet młody, jurny, to biustowi…. znaczy kobiecie nie potrafił odmówić).

A powyższe to i tak tylko przykłady mniejszego kalibru, które też celowo uprościłem (bo nie chcę wam spoilerować, gdybyście jednak chcieli po książkę sięgnąć). Skala i ilość tych absurdów jest tak duża, że ja znowu przyznam się do indolencji - ja znowu nie rozumiem - czy nikt tego wcześniej nie czytał, nie zaopiniował – recenzent, redaktor, kolega po fachu, przyjaciel? Posłowie nie czytają tego, za czym głosują. Ministrowie nie czytają tego, co podpisują. Kredytobiorcy nie czytają umów, a potem w majestacie prawa tracą mieszkanie i pieniądze za 3,50 zł długu, bo nie doczytali. No kur….cze! Plaga jakaś, czy co? Czy nikt nie przeczytał tej książki przed podjęciem decyzji o jej wydaniu!

Ja tylko mogę mieć nadzieję i zakładać, że ktoś to czytał, że książki są tworzone i wydawane przez pasjonatów i profesjonalistów, ale po prostu autorka jest tak przesympatyczną osobą, że nikt jej na te i inne nielogiczności uwagi nie zwrócił, aby nie robić jej przykrości. Jeśli tak, to autorko, apel do Ciebie – nie wyzbywaj się swojej sympatyczności, ale może komuś z zewnątrz - mnie, albo jakiemuś innemu zgryźliwcowi wyślij do przeczytania roboczą wersję swojej kolejnej książki. Do przegadania, przedyskutowania i do wniesienia uwag - jeśli uznasz je za słuszne. Ja nie chcę nikomu podcinać nikomu skrzydeł, ani krytykować dla samej krytyki, żeby leczyć swoje kompleksy czy też gasić czyjegokolwiek pisarskiego entuzjazmu. Ja chcę po prostu czytać dobre książki, które nie urągają mojej inteligencji i nie chcę, by urągały one inteligencji innych czytelników (no chyba, że jest taka nisza na rynku i że czytelnicy mają taką potrzebę – to już kwestia do…. przedyskutowania ).

Ehh, no już nie chcę wyjść na sadystę (lub masochistę), więc już skończę. Teraz pozostało mi jeszcze postanowić, co z tą książką zrobić. Podarować jej nikomu nie podaruję, bo prezentów nie daje się, by zrobić komuś krzywdę. Sprzedać – nie, bo by mnie dręczyły wyrzuty sumienia, że zarabiam na cudzym nieszczęściu. Do biblioteki nie oddam, bo biblioteka moja mała, biedna, ale godność osobistą swoją ma. Cóż pozostaje mi chyba zdać ją na makulaturę. No chyba że, o ile nie wyprę jej ze świadomości w najbliższym czasie, to zacznę się nią okładać po głowie z nadzieją, że spowoduje to obrażenia wewnętrzne tej części mózgu, w których przechowuje wspomnienie o tej powieści. A Wy, aby oszczędzić sobie tego bólu (fizycznego i psychicznego) po prostu tę książkę omijajcie szerokim łukiem.

Recenzję napisał: Piotr Śliwiński

                                                     Za książkę dziękujemy:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz