czwartek, 9 października 2014

Wilcze przesilenie - Anne Rice - recenzja

Jestem zmęczona. Czemu? Bo właśnie przeczytałam „Wilcze przesilenie”. O tak. Jestem bardzo zmęczona. Skończyłam z A. Rice. Oficjalnie z nią skończyłam.

Wieki temu, miałam okazję poznać inne dzieła tej pisarki – „Wywiad z wampirem” i „ Królowa potępionych”. Jako że książki nie były złe, postanowiłam sięgnąć również po „Wilcze przesilenie”. Ale Anne Rice zawiodła na całej linii.

Jeśli chodzi o fabułę, nie ma zbytnio co opowiadać. Chociaż z tyłu książki opis jest dość szczegółowy, ja streszczę „Wilcze przesilenie” w kilku zdaniach.

Mamy wilkołaka, Raubena Goldinga, który zmaga się z krzyżmem i świadomością, że już niedługo będzie musiał porzucić rodzinę, dla której zawsze był i będzie „Słonecznym Chłopcem”. Na domiar złego zaczyna mu się objawiać duch zamordowanej Marchent , a do drużyny Czcigodnych Dżentelmenów, wkrótce ma dołączyć kobieta.

Cóż. Książkę można by było zatytułować „Festyn w Nideck Point” zamiast „Wilcze przesilenie”, bo to właśnie festyn w mieście jest największą atrakcją tej książki. Anne Rice w kółko opisuje wesołych mieszkańców i (zadziwię Was) festyn, zamiast skupić się na duchu o wiele ciekawszej Marchent.

Kolejnym minusem jest narracja książki. Nie mam pojęcia dlaczego jest ona pisana w trzeciej osobie, ponieważ cały czas mamy do czynienia z Raubenem, jego przemyśleniami i postępowaniem. W pierwszej osobie liczby pojedynczej książkę czytałoby się o wiele lepiej, bez jakichkolwiek nieścisłości słownych.

Jeśli chodzi o głównego bohatera jest on całkowicie nijaki. Myślę, że „Słoneczny Chłopiec” jest dla niego adekwatnym określeniem, ponieważ kocha on wszystkich bohaterów książki. Kocha Laure, zawsze kochał Merchent, którą znał praktycznie tydzień, kocha Margona, Felixa, Stuarta i Sergieja i tak dalej i tak dalej. Już nie mówię o tym, jak się czułam, kiedy Rauben opisywał swojego KOLEGĘ Sergieja (płeć męską!) i w kółko powtarzał, że go kocha. Był bohaterem niezdecydowanym, niepewnym siebie, nieświadomym swoich możliwości. Odnosiłam wrażenie, że na swój sposób również upośledzonym, ale starałam się o tym nie myśleć, żeby całkowicie nie zepsuć sobie zabawy z książką. Samo pojęcie wilkołaka zostało przeobrażone w postać naiwną i kruchą, a powinno być kompletnym przeciwieństwem.

Wartkość fabuły również nie powalała. Większość autorów specjalnie rozciąga akcję na więcej stron niż potrzeba, żeby prawdziwą bombę zostawić na sam koniec, ale Anne Rice przegięła totalnie. Tutaj powtarza się akcja z festynem – niekończącą się opowieścią, nic nie wznoszącą do historii. Może i zdołałabym to przełknąć, gdyby koniec był faktycznie jakimś majstersztykiem, ale tam nawet bomby nie było!

Szkoda, bo widać było, że Anne miała pomysł na książkę, tylko gorzej z jego realizacją. Za co mogę przyznać plus? Za okładkę. Jest ona kompatybilna z pierwszym tomem sagi, przez co tworzy spójną całość z Wilczym Darem. Również jeśli chodzi o dziedzinę ekologii, Rice mi zaimponowała. Bardzo nie lubię, kiedy książki mają 10 centymetrowe marginesy, marnując tym samym wartościowy papier. W przypadku Wilczego przesilenia kartki są zapełnione słowami po brzegi.

Podsumowując, książka nie przyciągnęła mojej uwagi na tyle, by móc ją komukolwiek polecić. Jeśli jednak jesteś zagorzałym fanem Anne Rice i jej dzieł, musisz koniecznie przeczytać i tą pozycję.

Natalia Laskowska 

Za książkę dziękujemy:
 

4 komentarze:

  1. "Bardzo nie lubię, kiedy książki mają 10 centymetrowe marginesy, marnując tym samym wartościowy papier." - jedno z ost. zdań recenzji. Gdybyś coś takiego powiedziała jednemu z moich wykładowców, zabiłby Cię wzrokiem a na końcu obrażony, pokazałby swe plecy. Na wielu zajęciach uczulał nas na to, że właśnie szerszy margines świadczy o tym, że książkę wydano z miłością do czytelnika. Czemu? Czytając książkę, zwłaszcza źle szytą lub klejoną, rozchylamy kartki palcami, często są one brudne czy pocą się a tym sam brudzą stronice książki. Takie ich zabrudzanie, to zacieranie (powolne) treści. Nawet jeśli nie brudzimy palcami, to mimowolnie rozcieramy różnej jakości farmę drukarską, co też prowadzi do zacierania tekstu. Jeśli więc książka ma służyć setkom jeśli nie tysiącom, marines musi mieści nasze palce. Swoją drogą, ten właśnie wykładowca, który zatrzymał się gdzieś w XIX wieku, był moim ulubionym. Ze wzajemnością zresztą ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie też uczyli, że marginesy mają mieć odpowiednią szerokość - choćby po to, żeby nie rozwalać książki. No i graficznie to wygląda "czyściej"

    OdpowiedzUsuń
  3. P.S. Nic mnie tak nie boli jak źle wydana książka, która w czasie czytania nabywa połamania grzbietu ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. dla mnie i tak najważniejsza jest treść :) więc myślę, że przeczytam tą książkę ze sporymi marginesami czy nie :)

    OdpowiedzUsuń