Powieść „Szwy” autorstwa nieznanego mi do tej pory Wacława Holewińskiego, rocznik nomen omen 1956, jest znakomitym przykładem książki z tezą. Teza ta - nieoryginalna, obecna jest już w obiegu od początku lat 90-tych ubiegłego wieku. Streścić ją można tak: z powodu braku dekomunizacji i lustracji po Okrągłym Stole, III RP charakteryzuje się wielorakimi wadami we wszystkich najważniejszych sferach funkcjonowania: w polityce, rządzeniu, gospodarce, kulturze; brak tych działań zmarnował szanse Polski na dojście do prawdziwie obywatelskiego społeczeństwa i wolnego rynku.
Utrzymywanie się członków komunistycznej nomenklatury w administracji różnego szczebla, sądownictwie, siłach policyjnych i im podobnych, opanowanie przez nich części urynkowionego biznesu, a po 1993 roku mediów, które zmanipulowały świadomość społeczną, wybielając okres PRL-u – to ciemne strony braku rozliczenia się z poprzednią epoką, odpowiedzialne za wszelkie niedoskonałości naszego kraju. Można być zwolennikiem lub przeciwnikiem takich przekonań - autor powieści jest ich wielkim admiratorem. Nie można mu wszakże robić zarzutu z posiadanego światopoglądu, bo każdy pisarz świadomie lub nie przemyca do swojego pisarstwa własne przekonania polityczne. Mój sprzeciw budzi sposób, w jaki to zostało zrobione. Mamy tu do czynienia z podaną wprost natrętną publicystyką, nie dającą czytelnikowi miejsca na własne wnioski, tak jakby „Szwy” były nieudolnie, niestety, zbeletryzowanym ekstraktem opinii wyjętych z Naszego Dziennika, podanym w formie ciągu zdarzeń, który ma udowadniać tezę, że gruba kreska jest źródłem wszelkiego zła, jakie nas otacza.
Autor konstruując świat powieściowy stosuje metody pisarskie, które można znaleźć w małym realizmie lub poetyce telenoweli. Otóż chce nas przekonać, że świat przestawiony w powieści to polska rzeczywistość jeden do jednego, ponieważ wszystko, co tam znajdujemy, pochodzi wprost z otaczającej nas rzeczywistości. A więc umieszcza tam żyjące współcześnie osoby – publicznie znane oraz wybrane fakty, które miały miejsce w Polsce w latach 2011-2012, co potwierdzi każdy kto ogląda od czasu do czasu telewizyjne Fakty lub Wiadomości. Sprawia to, że zamiast metafory, pewnego literackiego skrótu, dostajemy rzeczywistość nieprzetworzoną i jesteśmy porażeni dosłownością. Pokazuje to raczej publicystyczne niż artystyczne intencje autora. Ponadto czytając na skrzydełku notkę biograficzną łapiemy się za głowę, bo główny bohater i jednocześnie narrator to nikt inny, jak sam Holewiński. W powieści narrator przyznaje się do napisania powieści, które tak naprawdę są autorstwa Holewińskiego – nie mamy więc prawa mieć żadnych wątpliwości kto jest kto. Doprawdy ze świecą szukać tak natrętnej autopromocji: nie wystarcza sama wzmianka o tytułach, są one jeszcze bardzo chwalone przez postaci występujące w fabule! (Miejmy nadzieję, że prawdziwi czytelnicy też potrafią znaleźć w nich jakieś zalety).
Telenowelowy język użyty w „Szwach” jest ledwie poprawny, dialogi często rażą sztucznością, ma się wrażenie, że autor całkowicie skupił się na fabule, a formę potraktował po macoszemu. Jeżeli usunięcie języka w cień jest świadomym posunięciem, mającym na celu wyeksponowanie treści byłby to uzasadniony ruch pod pewnymi warunkami. Niestety fabuła nie jest w stanie unieść tego zadania. Otóż osią fabuły jest wysiłek bohatera, piszącego powieść o studencie zabitym przez milicjantów w Olsztynie, w połowie lat 80-tych ubiegłego wieku. Oficjalnie jego śmierć została spowodowana próbą ucieczki z jadącego radiowozu. Pisarz wracając do tych wydarzeń ma nadzieję zwrócić uwagę opinii publicznej na fakt, że nikt nie został pociągnięty do odpowiedzialności za tę śmierć, a wersja z wypadkiem jest fałszerstwem. Cóż, szlachetna motywacja, lecz za grosz oryginalności.
Kto zna „Gry uliczne” Krauzego, dokument „Trzech kumpli”, czy w końcu fakty dotyczące śmierci Stanisława Pyjasa – w książce znajdzie jedynie odtwórcze powtórzenie tamtej sprawy. Mamy więc w powieści elementy pisarskiego śledztwa, które jednak daje nikłe rezultaty, co zmusza naszego bohatera, co sam parokrotnie przyznaje, do korzystania w trakcie pisania raczej z wyobraźni opartej na własnych kombatanckich doświadczeniach niż z dokumentów. Najbardziej irytującą cechą tej książki jest to, że nie jest to opowieść o zatajnionym morderstwie, ani o przebiegu śledztwa w tej sprawie – jest ona o pisarzu, który pisze powieść o tym zdarzeniu. Niestety ten natrętny autotematyzm jest nie do strawienia z wielu przyczyn.
Jedną z głównych jest konstrukcja bohatera. To pięćdziesięcioczteroletni, potwornie zgorzkniały i rozczarowany polską rzeczywistością pisarz, przejawiający protekcjonalny stosunek do wszystkich i wszystkiego, zdający się mieć monopol na prawdę, rację i słuszność. Pisząc o tym zabójstwie słyszy zewsząd ostrzeżenia, zarówno ze strony przyjaciół, jak i wrogów, żeby tego nie robił, lecz on kontynuuje swój trud wchodząc w rolę ostatniego sprawiedliwego. Ostrzeżenia te nie są oczywiście na wyrost: pojawiają się groźby, głuche telefony, nieudolne próby zabójstwa, a na koniec pobicie. Uważam, że tu tkwi najważniejszy rys psychologiczny naszego bohatera – doznałby prawdziwej porażki, gdyby został zignorowany w swoim trudzie, gdyby się okazało, że nikogo nie interesuje to, co pisze i nie ma nikogo, kto by chciał zmusić go do milczenia. Żyje mitem, że oto nadepnął komuś na odcisk: jego działania są tak „niebezpieczne” dla byłych ubeków, że ci, w strachu przed nim, wściekle go atakują.
„Śledztwo”, jakie próbuje przeprowadzić bohater, jak i fabuła, którą próbuje prowadzić autor są jedynie pretektem to powtórzenia uprzednio wyznawanej wiary: tyle lat po zmianie ustroju, a Służba Bezpieczeństwa hula jak dawniej, uniemożliwiając wymierzenie sprawiedliwości i niszcząc swych przeciwników. Używa, jak dawniej, brutalnej siły, a dodatkowo wysługuje się instytucjami III RP. Z tego też powodu ukończona powieść, w większej części oparta na domysłach, która skłania wydawcę do dziwacznych słów: „czyta się świetnie i… i całe szczęście, że nie chcesz niczego poprawiać” (s.300), a - prokuraturę do wszczęcia oficjalnego śledztwa – dostaje sądowy zakaz rozpowszechniania. Cóż, należało się tego spodziewać, bo inaczej byś nie mogło w świecie opanowanym przez wrogów naszego bohatera. Jednak to raczej nieumiarowa chęć wskazania winnych każąca mu używać w swojej powieści prawdziwych nazwisk osób zamieszanych w sprawę jest niczym innym jak klasycznym strzałem we własną stopę. Otworzyła tym osobom możliwość skorzystania z obrony sądowej przed zniesławieniem, a bohaterowi dała asumpt do rozpaczy z powodu sięgających wszędzie macek SB. Zresztą, czy bohater uniósłby ewentualny sukces? Byłoby to przecież niezgodne z jego przekonaniem, że funkcjonuje w tak bardzo represyjnej dla siebie rzeczywistości.
Ta ostania pokazuje pazury także w jego prywatnym życiu. Jego partnerka, osiemnaście lat młodsza psycholożka, z którą ma romans, poniewczasie okazuje się być córką wysoko postawionego pracownika Służby Bezpieczeństwa! Ironia losu nie zna granic, a tragiczna sytuacja każe sobie zadać pytanie, czy także w stosunkach prywatnych każdy z nas nie powinien przeprowadzać lustracji przed decyzją o zaangażowaniu w związek miłosny. Relacja jaka ich łączy ma dość dwuznaczny wymiar, z jednej strony, różnica pokolenia ustawia ich w relacji ojciec – córka, z drugiej, nacisk położony jest głównie na seks, który opisywany jest z wielką dbałością o brak szczegółów. Lecz co ona temu winna, pyta w międzyczasie narrator? Niby nic, a jednak.
Chcąc nie chcąc robi karierę korzystając z układów ojca: idzie na studia po znajomości, jest faworyzowana w konkursach na dofinansowanie działalności gospodarczej z funduszy europejskich, nie mówiąc o rzeczach oczywistych, jak korzystanie z majątku ojca, zgromadzonego dzięki ubeckiej przeszłości i jego rozległych znajomości. Co najgorsze, należy do pokolenia, które traktuje to naturalnie i nie widzi w tym niczego niemoralnego. Ten związek oczywiście nie przetrwa próby, okrutna historia znów rozdzieli kochanków. Między wierszami można wnioskować, że niewydaną jeszcze powieść zamieszani w zabójstwo dostali właśnie od niej. Tak, tak, w takim świecie wroga znajdziesz wszędzie, nawet w łóżku.
Jak wspomniałem na początku, powieść nie ma prawa nikogo zaskoczyć, bo role w dramacie zostały dawno rozdzielone według znanego klucza: dobrzy eksopozycjoniści, źli eksopozycjoniści, którzy zdradzili stare ideały (zdrada czai się wszędzie), bezbronne ofiary, źli ubecy, układ, który niszczy Polskę – to książka dla zwolenników takiego myślenia, jakie prezentuje autor, lub dla osób, które chciałyby pozgłębiać jego mielizny. Jedyne względnie udane literacko fragmenty książki, to wyjątki przytoczone z pisanej powieści, opisujące dwa morderstwa - studenta oraz jego kolegi, który był świadkiem jak ten wsiada do milicyjnej nyski. To tak, jakby autor jedynie tym dwóm brutalnym scenom poświęcił dostateczny czas i wysiłek pisarski.
Podsumowując, w „Szwach” proza Holewińskiego cechuje się wybitnym brakiem jakichkolwiek ambicji poznawczych i artystycznych. W tym miejscu trudno powstrzymać się od przytoczenia wyznania uczynionego przez bohatera: „Moja głowa była pełna takich bzdur, pewnie dlatego – choć często miałem problem z nazwaniem rzeczy po imieniu – zostałem pisarzem.” (s.75) Dlatego też być może czytelnikom nie pozostanie nic innego jak skopiować czyn bohatera z ostatniej sceny i użyć własnego egzemplarza „Szwów” do celów zupełnie innych niż czytanie.
Recenzję napisał: Marek Łabaniec
Za książkę dziękujemy:
Za książkę dziękujemy:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz