Agata Wiśniewska: Jest Pani pisarką, poetką i malarką czyli duszę ma Pani zdecydowanie artystyczną. Czy pomaga to w codziennym życiu i podejmowaniu decyzji?
Katarzyna Krenz: W moim przypadku to było chyba nieuniknione, bo sztukę odziedziczyłam w genach. Mieliśmy (i mamy) w rodzinie malarzy, pisarzy, tłumaczy i poetów, a jeśli nawet ktoś nie był pisarzem, tylko – jak w przypadku mojego Ojca – żeglarzem i konstruktorem statków, to i tak swoje życie i pracę widział w kategoriach doświadczenia, z którego należy zdać relację – w postaci książki, oczywiście. Z domu, oprócz duszy zaprzedanej sztuce, wyniosłam głębokie przekonanie, że wolność twórcza (w ogóle każda wolność) jest czymś, czemu warto poświęcić swoje siły i czas. W tej sytuacji posługiwanie się piórem (prozą, poezją) czy pędzlem (akwarelą) jest w istocie rzeczą drugorzędną, to narzędzia, instrumenty, z których za każdym razem wybieram ten najbardziej odpowiedni do wyrażenia danej wizji. Czy sztuka pomaga? Mnie na pewno tak, ponieważ dzięki niej potrafię zachować dystans wobec siebie i świata, uchwycić właściwe proporcje między sprawami drobnymi a tym, co naprawdę istotne.
Ma Pani na swoim koncie już kilka książek, m. in: „W ogrodzie Mirandy”, „Lekcja tańca” i wydaną niedawno „Królową pszczół”. Czy jest coś, co łączy ze sobą te powieści?
Dwie pierwsze powieści opowiadały całkowicie różne historie: dla Mirandy, młodej prawniczki z Warszawy, nieplanowana ciąża staje się początkiem lawiny zdarzeń, które jej życie wywracają dosłownie „do góry nogami”. Jednak to, co początkowo oceniała ona w kategoriach klęski, upadku czy załamania kariery, z czasem okazało się dobrym punktem wyjścia do czegoś nowego i pięknego. Z kolei Julia jest tancerką, która u progu świetnej kariery doznaje kontuzji. Wypadek stawia jej przyszłość (przynajmniej na krótki czas) pod znakiem zapytania, ale zarazem zmusza Julię do przewartościowania pewnych spraw, uporządkowania ich według nowej hierarchii wartości. Chociaż fabuły się różniły, powieści te łączyło jednak coś, co mnie osobiście od dawna intrygowało. Chodzi mianowicie o tak zwany „dobry początek”, o to nasze pragnienie, z gruntu przecież słuszne i zrozumiałe, by naszym, dzieciom zapewnić szczęśliwe dzieciństwo i odpowiednią edukację. I tu pojawia się pytanie: Kto z nas radzi sobie w życiu lepiej: ten, kto miał dobry start, czy ten, kto o wszystko musiał walczyć? Myślę, że moje bohaterki, mimo momentów słabości, załamania, a nawet depresji, poradziły sobie całkiem nieźle... W „Królowej pszczół” jest inaczej. Tutaj poznajemy bohaterów w chwili, gdy każdy staje na skraju jakiejś sobie tylko wiadomej „przepaści”. Wyruszenie z trupą teatralną w podróż przez Europę potraktują jako szansę ucieczki, która nieoczekiwanie stanie się dla nich swego rodzaju „katharsis”. A co łączy te trzy opowieści? Myślę, że – sztuka. Choć w każdej z nich pełni ona inną rolę, zawsze jest jednak obecna jako to „coś” wyjątkowego, co nawet jeśli nie jestem celem (jak choćby w przypadku Julii), to zawsze dodaje życiu głębszego kolorytu.
W książce „Królowa pszczół”, którą miałam okazję ostatnio przeczytać, przewijają się fragmenty książki Maurice’a Maeterlincka „Życie pszczół” - w jakim celu?
Obecna w tle wydarzeń Europa – to tytułowa Królowa Pszczół. Poddajemy się tej dziwnej, niewidzialnej sile, której na imię „Europa, unia, wspólnota”, bo to ona łączy nas, wszystkich jej mieszkańców, w jeden wspólny rój, wyznacza nam miejsca, role i zadania, niezależnie od naszych indywidualnych działań i pragnień. To zarazem coś więcej, bo łączą nas również tradycje i mity, a przeszłość i historia stanowią nasz wspólny mianownik. Dzięki temu rozumiemy się bez słów, wiemy, kim jesteśmy i skąd przychodzimy. Fragmenty „Życia pszczół” Maeterlincka podpowiadają, że ta swoista maszyneria ma ściśle określony porządek przyczynowo-skutkowy, który rządzi się swoimi, ukrytymi wprawdzie, ale wciąż skutecznymi prawami. I jeśli faktycznie spojrzeć na Europę jak na tytułową Królową Pszczół, wówczas jasno zobaczymy, że my wszyscy jesteśmy mieszkańcami wielkiego metaforycznego ula.
„Królowa Pszczół” to opowieść o podróży po Europie, ale również o podróży w głąb siebie. Z tego, co wiem, podróż po Europie ma pani po części zaliczoną, wystawiając swoje akwarele w Niemczech, Chorwacji i Polsce. A co z podróżą w głąb siebie? Która z tych podróży, Pani zdaniem, jest bardziej inspirująca?
Odbywamy jedną, by druga stała się możliwa. Dziś nie wybieramy się już w świat, by go poznać, ponieważ świat jest nam bardziej znany i dostępny niż kiedykolwiek w przeszłości. Wyruszamy w podróż, by w nowym miejscu, w innej konfiguracji, w odmiennej scenerii –zobaczyć siebie, a zobaczywszy, coś w sobie uporządkować, a może zmienić! Bo każda podróż nas zmienia i trudno powiedzieć, czy dzieje się tak dlatego, że potrzebujemy „obcego”, żeby zrozumieć „swoje”, czy też wyruszamy w drogę z nadzieją, że „energia podróży” natchnie nas odwagą do zmiany? Z drugiej strony, paradoksalnie, łatwość podróży, tego naszego ciągłego przenoszenia się z miejsca na miejsce, jakkolwiek kusząca, oznacza zarazem wielość dróg i opcji, co utrudnia nam wybór. Ale może tak właśnie jest dobrze? Może dzięki temu uczymy się, jak w tej wielości się nie zagubić, a to z kolei pomaga nam odpowiedzieć na zasadnicze pytanie o to, kim jesteśmy.
Portugalia, w której Pani obecnie mieszka, to piękny kraj. Bohaterów książki „Królowa Pszczół” wysłała Pani jednak do Niemiec, Francji i Hiszpanii. Dlaczego?
Dobre pytanie, ponieważ dotyka sprawy zasadniczej – dystansu wobec opisywanego przedmiotu. Równie dobrze mogłaby Pani spytać, dlaczego żaden z moich bohaterów nie mieszka w Gdańsku. Myślę, że to kwestia emocji, a więc mojego przywiązania do tych miejsc. Chyba czuję, że ta zbyt mała odległość pociąga za sobą niemożność objęcia całości, a w opisie miejsca najważniejszy jest charakter i nastrój, w syntetycznej formie. Dlatego zwykle na miejsce akcji wybieram nieraz dalekie zakątki, które wprawdzie znam, ale potrafię spojrzeć na nie z szerszej perspektywy.
W „Królowej Pszczół” tak naprawdę nie ma jednego głównego bohatera, jest ich kilku. Czy z którymś z nich utożsamia się Pani bardziej? Jest Pani bliższy?
Przyznam, że pisząc, utożsamiałam się po trochu z każdym z bohaterów z osobna, próbowałam zrozumieć, co czuł, a co ja bym czuła na jego miejscu, w jego sytuacji. To trudne dla autora, bo wymaga od niego tolerancji wobec różnych postaw, a też pewnej elastyczności – przypomina to trochę grę w teatrze albo ciągłe przebieranie się w różne stroje. Jednak taka grupa bohaterów (a nie jeden główny) była mi potrzebna, ponieważ dopiero na przykładzie takiej małej zbiorowości, gdzie każdy jest „osobną księgą”, można pokazać, że z jednej strony, niezależnie od tego, kim jesteśmy, stanowimy cząstkę większej całości, ale z drugiej – i to nawet ważniejsze – że ten nasz wspólny „rój” w żaden sposób nie odbiera nam indywidualnego charakteru, nie zdejmuje z nas odpowiedzialności za siebie samych. Ale oczywiście miałam w tej nieco szalonej mieszaninie charakterów (i charakterków!) swoje ulubione postaci, i mam nadzieję, że czytelnicy też będą je mieli.
W jakich okolicznościach powstawała książka „Królowa Pszczół” ?
Właściwie napisałam tę książkę w podróży. Po drodze były liczne przystanki, jak opisane w książce: Berlin, Weimar i Bayreuth, kamienne miasteczko Montpeyroux w Owernii i przełęcz Roncevaux w Pirenejach, bo miejsca, w przeciwieństwie do całkowicie fikcyjnych postaci, są w moich książkach zawsze prawdziwe. I były dworce i pociągi, hotele i pensjonaty, samoloty i lotniska, gdzie wbrew pozorom pisze się doskonale, bo człowiek jest jakby wyrwany z codzienności i nie ma nic innego do roboty, jak tylko jechać, lecieć, albo czekać na spóźniony pociąg czy samolot. I były też miejsca moich powrotów z podróży: w Gdańsku i w Portugalii, i na ukochanych Kaszubach, i u przyjaciół na Kociewiu, w maleńkiej wioseczce o nazwie Cis.
„Królowa pszczół” to już trzecia Pani książka. Jak zareagowali znajomi na pierwszą książkę? Były jakieś komentarze?
Moich przyjaciół już chyba niczym nie zaskoczę, bo i tak żartują, że ja zawsze jestem na jakiejś zagadkowej i mnie tylko wiadomej wycieczce, przez co trzeba mi przypominać, jaki mamy dzień. Ale wszyscy bardzo mi sekundują, czytają kolejne książki, potem piszą maile, telefonują, zadają (dociekliwe!) pytania. Najbardziej mnie cieszy, gdy mówią, że czytając, słyszeli mój głos. Bo przecież kiedyś, gdy nie było jeszcze książki, tak właśnie się działo – ktoś snuł opowieść, a inni słuchali…
Czy marzyła Pani od dziecka, by zostać pisarką, czy pragnienie to zrodziło się nieco później?
Jako dziecko chciałam zostać artystką, nie bardzo sprecyzowaną, po prostu artystką. Potem chciałam zostać tancerką, ukończyłam szkołę baletową, ale ostatecznie musiałam się zgodzić, że zdrowie jest ważniejsze. Nie pamiętam, kiedy zaczęłam pisać, to się chyba samo zaczęło, bez mojej świadomej woli. Po prostu pewnego dnia na marginesie notatek z jakiegoś wykładu zanotowałam kilka wersów, potem pojawiły się następne. Przez wiele lat nie traktowałam tego poważnie, te wiersze to był swego rodzaju prywatny dziennik, w którym zapisywałam to, co mnie poruszyło, albo co chciałam zapamiętać. Na druk pierwszego tomu („Z nieznajomą w podróży”) zdecydowałam się po wielu latach, kiedy już zakotwiczyłam się mocno w pracy translatorskiej. Pewnie dlatego poezja pozostała dla mnie zawsze w strefie prywatności. Z powieściami było inaczej: zaczęłam pisać dopiero w Portugalii i była to forma gry intelektualnej, takiej swoistej literackiej zabawy w teatr, z wieloma postaciami, scenografią, akcją. Przyznaję, że wciągnęło mnie to na dobre. Przestałam tłumaczyć, malować, w głowie wciąż mi się snują jakieś opowieści.
Jak książka jest dla Pani najważniejsza?
W pewnym sensie wszystkie są jednakowo ważne, ale nie dlatego, że to ja je napisałam, wydałam itd., tylko dlatego, że ich pisanie odmieniało wszystko wokół mnie, wciągało w inny wymiar. To trochę tak, jakbym odbywała dalekie podróże do miejsc, gdzie wszystko zależy wyłącznie ode mnie: pory dnia i roku, sytuacje, osoby i związki między nimi. To oderwanie od rzeczywistości, choć czasem kończyło się przypalonym garnkiem, było naprawdę piękną przygodą.
Czy czyta Pani recenzje swoich książek?
Zapewne powinnam odpowiedzieć twierdząco, bo w końcu recenzenci – nawet jeśli piszą po to, by swoją opinią czytelników zachęcić (lub nie) do lektury – jednocześnie w jakimś sensie nawiązują pośrednio kontakt z autorem, starając się mu pokazać, jak odczytali jego tekst. Jednak powód, dla którego z reguły nie czytuję recenzji, jest inny: gdy książka ukazuje się na rynku, ja już zazwyczaj jestem „w innym miejscu”, zajęta pisaniem czegoś nowego, dlatego szybko zapominam o poprzednich książkach. To zapominanie jest konieczne, inaczej nie mogłabym napisać nic nowego, wciąż tkwiłabym w poprzednich historiach. Pisanie to w ogóle zajęcie samotne, a wręcz samotnicze. Dlatego pisząc prozę czy wiersze, a też gdy tłumaczę z angielskiego prozę innych autorów, nie tylko nie czytam recenzji, ale w ogóle niemal żadnych książek (oprócz słowników i encyklopedii), w obawie przed zapożyczeniem cudzej myśli czy sformułowania. Ta samotność jest konieczna, żeby „usłyszeć” własny tekst, głosy z zewnątrz przeszkadzają.
Kiedy zamierza Pani przyjechać do Polski? Myślę, iż wiele wielbicielek czeka na spotkanie autorskie z Panią.
Zwykle wpadamy do Kraju na krótko, na wakacje, a potem w grudniu, by spędzić Boże Narodzenie w domu. Moje książki sprawiły, że te pobyty są niezwykle intensywne, bo na ten czas przesuwam również wszystkie spotkania autorskie. Teraz będzie podobnie: już wiem, że w sierpniu spotkam się z czytelnikami w PoemaCafe w Poznaniu, potem w sopockim Dworku Sierakowskich i w Bibliotece Miejskiej w Łebie, a pewnie będzie tych spotkań więcej.
I na koniec ostatnie pytanie. Jak wygląda Pani biblioteczka w domu? Jakie tytuły książek można tam zobaczyć?
To nie tyle biblioteczka, raczej – biblioteka, która zapełnia niemal wszystkie ściany i kąty w naszym domu, a książki, które już się nie mieszczą na półkach, leżą w stosach na podłodze. Typowy los ludzi, którzy nie mogą się obyć nie tyle bez słowa pisanego (bo tu Internet by wystarczył), ile właśnie bez książek, bez ich okładek, zadrukowanych rozmaitymi czcionkami stron, bez ich zapachu... Siłą rzeczy, konieczne było wprowadzenie jakiegoś porządku, który umożliwiłby orientację, jak podział na kraje, języki, autorów. Ale są też książki ukochane (głęboko ukryte :), książki użyteczne (słowniki, kompendia, encyklopedie, opracowania). I jest też osobny kąt dla twórczości rodzinnej, bo w naszej zwariowanej rodzinie niemal każdy napisał jakąś książkę (i to niejedną), albo przetłumaczył, albo zilustrował, albo... – i tomów na tych półkach wciąż przybywa.
Ma Pani na swoim koncie już kilka książek, m. in: „W ogrodzie Mirandy”, „Lekcja tańca” i wydaną niedawno „Królową pszczół”. Czy jest coś, co łączy ze sobą te powieści?
Dwie pierwsze powieści opowiadały całkowicie różne historie: dla Mirandy, młodej prawniczki z Warszawy, nieplanowana ciąża staje się początkiem lawiny zdarzeń, które jej życie wywracają dosłownie „do góry nogami”. Jednak to, co początkowo oceniała ona w kategoriach klęski, upadku czy załamania kariery, z czasem okazało się dobrym punktem wyjścia do czegoś nowego i pięknego. Z kolei Julia jest tancerką, która u progu świetnej kariery doznaje kontuzji. Wypadek stawia jej przyszłość (przynajmniej na krótki czas) pod znakiem zapytania, ale zarazem zmusza Julię do przewartościowania pewnych spraw, uporządkowania ich według nowej hierarchii wartości. Chociaż fabuły się różniły, powieści te łączyło jednak coś, co mnie osobiście od dawna intrygowało. Chodzi mianowicie o tak zwany „dobry początek”, o to nasze pragnienie, z gruntu przecież słuszne i zrozumiałe, by naszym, dzieciom zapewnić szczęśliwe dzieciństwo i odpowiednią edukację. I tu pojawia się pytanie: Kto z nas radzi sobie w życiu lepiej: ten, kto miał dobry start, czy ten, kto o wszystko musiał walczyć? Myślę, że moje bohaterki, mimo momentów słabości, załamania, a nawet depresji, poradziły sobie całkiem nieźle... W „Królowej pszczół” jest inaczej. Tutaj poznajemy bohaterów w chwili, gdy każdy staje na skraju jakiejś sobie tylko wiadomej „przepaści”. Wyruszenie z trupą teatralną w podróż przez Europę potraktują jako szansę ucieczki, która nieoczekiwanie stanie się dla nich swego rodzaju „katharsis”. A co łączy te trzy opowieści? Myślę, że – sztuka. Choć w każdej z nich pełni ona inną rolę, zawsze jest jednak obecna jako to „coś” wyjątkowego, co nawet jeśli nie jestem celem (jak choćby w przypadku Julii), to zawsze dodaje życiu głębszego kolorytu.
W książce „Królowa pszczół”, którą miałam okazję ostatnio przeczytać, przewijają się fragmenty książki Maurice’a Maeterlincka „Życie pszczół” - w jakim celu?
Obecna w tle wydarzeń Europa – to tytułowa Królowa Pszczół. Poddajemy się tej dziwnej, niewidzialnej sile, której na imię „Europa, unia, wspólnota”, bo to ona łączy nas, wszystkich jej mieszkańców, w jeden wspólny rój, wyznacza nam miejsca, role i zadania, niezależnie od naszych indywidualnych działań i pragnień. To zarazem coś więcej, bo łączą nas również tradycje i mity, a przeszłość i historia stanowią nasz wspólny mianownik. Dzięki temu rozumiemy się bez słów, wiemy, kim jesteśmy i skąd przychodzimy. Fragmenty „Życia pszczół” Maeterlincka podpowiadają, że ta swoista maszyneria ma ściśle określony porządek przyczynowo-skutkowy, który rządzi się swoimi, ukrytymi wprawdzie, ale wciąż skutecznymi prawami. I jeśli faktycznie spojrzeć na Europę jak na tytułową Królową Pszczół, wówczas jasno zobaczymy, że my wszyscy jesteśmy mieszkańcami wielkiego metaforycznego ula.
„Królowa Pszczół” to opowieść o podróży po Europie, ale również o podróży w głąb siebie. Z tego, co wiem, podróż po Europie ma pani po części zaliczoną, wystawiając swoje akwarele w Niemczech, Chorwacji i Polsce. A co z podróżą w głąb siebie? Która z tych podróży, Pani zdaniem, jest bardziej inspirująca?
Odbywamy jedną, by druga stała się możliwa. Dziś nie wybieramy się już w świat, by go poznać, ponieważ świat jest nam bardziej znany i dostępny niż kiedykolwiek w przeszłości. Wyruszamy w podróż, by w nowym miejscu, w innej konfiguracji, w odmiennej scenerii –zobaczyć siebie, a zobaczywszy, coś w sobie uporządkować, a może zmienić! Bo każda podróż nas zmienia i trudno powiedzieć, czy dzieje się tak dlatego, że potrzebujemy „obcego”, żeby zrozumieć „swoje”, czy też wyruszamy w drogę z nadzieją, że „energia podróży” natchnie nas odwagą do zmiany? Z drugiej strony, paradoksalnie, łatwość podróży, tego naszego ciągłego przenoszenia się z miejsca na miejsce, jakkolwiek kusząca, oznacza zarazem wielość dróg i opcji, co utrudnia nam wybór. Ale może tak właśnie jest dobrze? Może dzięki temu uczymy się, jak w tej wielości się nie zagubić, a to z kolei pomaga nam odpowiedzieć na zasadnicze pytanie o to, kim jesteśmy.
Portugalia, w której Pani obecnie mieszka, to piękny kraj. Bohaterów książki „Królowa Pszczół” wysłała Pani jednak do Niemiec, Francji i Hiszpanii. Dlaczego?
Dobre pytanie, ponieważ dotyka sprawy zasadniczej – dystansu wobec opisywanego przedmiotu. Równie dobrze mogłaby Pani spytać, dlaczego żaden z moich bohaterów nie mieszka w Gdańsku. Myślę, że to kwestia emocji, a więc mojego przywiązania do tych miejsc. Chyba czuję, że ta zbyt mała odległość pociąga za sobą niemożność objęcia całości, a w opisie miejsca najważniejszy jest charakter i nastrój, w syntetycznej formie. Dlatego zwykle na miejsce akcji wybieram nieraz dalekie zakątki, które wprawdzie znam, ale potrafię spojrzeć na nie z szerszej perspektywy.
W „Królowej Pszczół” tak naprawdę nie ma jednego głównego bohatera, jest ich kilku. Czy z którymś z nich utożsamia się Pani bardziej? Jest Pani bliższy?
Przyznam, że pisząc, utożsamiałam się po trochu z każdym z bohaterów z osobna, próbowałam zrozumieć, co czuł, a co ja bym czuła na jego miejscu, w jego sytuacji. To trudne dla autora, bo wymaga od niego tolerancji wobec różnych postaw, a też pewnej elastyczności – przypomina to trochę grę w teatrze albo ciągłe przebieranie się w różne stroje. Jednak taka grupa bohaterów (a nie jeden główny) była mi potrzebna, ponieważ dopiero na przykładzie takiej małej zbiorowości, gdzie każdy jest „osobną księgą”, można pokazać, że z jednej strony, niezależnie od tego, kim jesteśmy, stanowimy cząstkę większej całości, ale z drugiej – i to nawet ważniejsze – że ten nasz wspólny „rój” w żaden sposób nie odbiera nam indywidualnego charakteru, nie zdejmuje z nas odpowiedzialności za siebie samych. Ale oczywiście miałam w tej nieco szalonej mieszaninie charakterów (i charakterków!) swoje ulubione postaci, i mam nadzieję, że czytelnicy też będą je mieli.
W jakich okolicznościach powstawała książka „Królowa Pszczół” ?
Właściwie napisałam tę książkę w podróży. Po drodze były liczne przystanki, jak opisane w książce: Berlin, Weimar i Bayreuth, kamienne miasteczko Montpeyroux w Owernii i przełęcz Roncevaux w Pirenejach, bo miejsca, w przeciwieństwie do całkowicie fikcyjnych postaci, są w moich książkach zawsze prawdziwe. I były dworce i pociągi, hotele i pensjonaty, samoloty i lotniska, gdzie wbrew pozorom pisze się doskonale, bo człowiek jest jakby wyrwany z codzienności i nie ma nic innego do roboty, jak tylko jechać, lecieć, albo czekać na spóźniony pociąg czy samolot. I były też miejsca moich powrotów z podróży: w Gdańsku i w Portugalii, i na ukochanych Kaszubach, i u przyjaciół na Kociewiu, w maleńkiej wioseczce o nazwie Cis.
„Królowa pszczół” to już trzecia Pani książka. Jak zareagowali znajomi na pierwszą książkę? Były jakieś komentarze?
Moich przyjaciół już chyba niczym nie zaskoczę, bo i tak żartują, że ja zawsze jestem na jakiejś zagadkowej i mnie tylko wiadomej wycieczce, przez co trzeba mi przypominać, jaki mamy dzień. Ale wszyscy bardzo mi sekundują, czytają kolejne książki, potem piszą maile, telefonują, zadają (dociekliwe!) pytania. Najbardziej mnie cieszy, gdy mówią, że czytając, słyszeli mój głos. Bo przecież kiedyś, gdy nie było jeszcze książki, tak właśnie się działo – ktoś snuł opowieść, a inni słuchali…
Czy marzyła Pani od dziecka, by zostać pisarką, czy pragnienie to zrodziło się nieco później?
Jako dziecko chciałam zostać artystką, nie bardzo sprecyzowaną, po prostu artystką. Potem chciałam zostać tancerką, ukończyłam szkołę baletową, ale ostatecznie musiałam się zgodzić, że zdrowie jest ważniejsze. Nie pamiętam, kiedy zaczęłam pisać, to się chyba samo zaczęło, bez mojej świadomej woli. Po prostu pewnego dnia na marginesie notatek z jakiegoś wykładu zanotowałam kilka wersów, potem pojawiły się następne. Przez wiele lat nie traktowałam tego poważnie, te wiersze to był swego rodzaju prywatny dziennik, w którym zapisywałam to, co mnie poruszyło, albo co chciałam zapamiętać. Na druk pierwszego tomu („Z nieznajomą w podróży”) zdecydowałam się po wielu latach, kiedy już zakotwiczyłam się mocno w pracy translatorskiej. Pewnie dlatego poezja pozostała dla mnie zawsze w strefie prywatności. Z powieściami było inaczej: zaczęłam pisać dopiero w Portugalii i była to forma gry intelektualnej, takiej swoistej literackiej zabawy w teatr, z wieloma postaciami, scenografią, akcją. Przyznaję, że wciągnęło mnie to na dobre. Przestałam tłumaczyć, malować, w głowie wciąż mi się snują jakieś opowieści.
Jak książka jest dla Pani najważniejsza?
W pewnym sensie wszystkie są jednakowo ważne, ale nie dlatego, że to ja je napisałam, wydałam itd., tylko dlatego, że ich pisanie odmieniało wszystko wokół mnie, wciągało w inny wymiar. To trochę tak, jakbym odbywała dalekie podróże do miejsc, gdzie wszystko zależy wyłącznie ode mnie: pory dnia i roku, sytuacje, osoby i związki między nimi. To oderwanie od rzeczywistości, choć czasem kończyło się przypalonym garnkiem, było naprawdę piękną przygodą.
Czy czyta Pani recenzje swoich książek?
Zapewne powinnam odpowiedzieć twierdząco, bo w końcu recenzenci – nawet jeśli piszą po to, by swoją opinią czytelników zachęcić (lub nie) do lektury – jednocześnie w jakimś sensie nawiązują pośrednio kontakt z autorem, starając się mu pokazać, jak odczytali jego tekst. Jednak powód, dla którego z reguły nie czytuję recenzji, jest inny: gdy książka ukazuje się na rynku, ja już zazwyczaj jestem „w innym miejscu”, zajęta pisaniem czegoś nowego, dlatego szybko zapominam o poprzednich książkach. To zapominanie jest konieczne, inaczej nie mogłabym napisać nic nowego, wciąż tkwiłabym w poprzednich historiach. Pisanie to w ogóle zajęcie samotne, a wręcz samotnicze. Dlatego pisząc prozę czy wiersze, a też gdy tłumaczę z angielskiego prozę innych autorów, nie tylko nie czytam recenzji, ale w ogóle niemal żadnych książek (oprócz słowników i encyklopedii), w obawie przed zapożyczeniem cudzej myśli czy sformułowania. Ta samotność jest konieczna, żeby „usłyszeć” własny tekst, głosy z zewnątrz przeszkadzają.
Kiedy zamierza Pani przyjechać do Polski? Myślę, iż wiele wielbicielek czeka na spotkanie autorskie z Panią.
Zwykle wpadamy do Kraju na krótko, na wakacje, a potem w grudniu, by spędzić Boże Narodzenie w domu. Moje książki sprawiły, że te pobyty są niezwykle intensywne, bo na ten czas przesuwam również wszystkie spotkania autorskie. Teraz będzie podobnie: już wiem, że w sierpniu spotkam się z czytelnikami w PoemaCafe w Poznaniu, potem w sopockim Dworku Sierakowskich i w Bibliotece Miejskiej w Łebie, a pewnie będzie tych spotkań więcej.
I na koniec ostatnie pytanie. Jak wygląda Pani biblioteczka w domu? Jakie tytuły książek można tam zobaczyć?
To nie tyle biblioteczka, raczej – biblioteka, która zapełnia niemal wszystkie ściany i kąty w naszym domu, a książki, które już się nie mieszczą na półkach, leżą w stosach na podłodze. Typowy los ludzi, którzy nie mogą się obyć nie tyle bez słowa pisanego (bo tu Internet by wystarczył), ile właśnie bez książek, bez ich okładek, zadrukowanych rozmaitymi czcionkami stron, bez ich zapachu... Siłą rzeczy, konieczne było wprowadzenie jakiegoś porządku, który umożliwiłby orientację, jak podział na kraje, języki, autorów. Ale są też książki ukochane (głęboko ukryte :), książki użyteczne (słowniki, kompendia, encyklopedie, opracowania). I jest też osobny kąt dla twórczości rodzinnej, bo w naszej zwariowanej rodzinie niemal każdy napisał jakąś książkę (i to niejedną), albo przetłumaczył, albo zilustrował, albo... – i tomów na tych półkach wciąż przybywa.
Bardzo mi się podoba ten wywiad, a "Królowa Pszczół" jest od jakiegoś czasu na mojej liście:-)
OdpowiedzUsuń